Żeby wszystko było, jak należy (fragm.)
>>> Skoro już o nauce mowa przyznam, to wielce pouczającym dla mnie doświadczeniem było obejrzenie również "Teatru czasów Nerona i Seneki". Chociażby dlatego, że miałem okazję do porównań. Sztukę Radzińskiego widziałem w prapremierowej wersji przygotowanej przez Teatr im. Siemaszkowej w Rzeszowie. Teatr rzeszowski jest teatrem prowincjonalnym; nie ma tu głośnych nazwisk, nie przyjeżdżają tu wielcy reżyserzy. A mimo to "Teatr czasów Nerona i Seneki", wyreżyserowany przez Bogdana Cioska, był przedstawieniem, którego rzeszowski zespół nie musiał się wstydzić, przedstawieniem, które z pewnością obroniłoby się w konfrontacji ze spektaklami innych, renomowanych zespołów. Ciosek zdecydowanie okroił sztukę Radzińskiego, poskromił jej, momentami zbyt natrętne, rozbuchanie, wyciszył drażniący manieryzm. Stworzył spektakl ujmujący prostotą i skromnością, spektakl mówiący za pomocą antycznego kostiumu o sprawach jak najbardziej współczesnych - o stalinizmie, o współodpowiedzialności mędrców (dziś powiedzielibyśmy: intelektualistów) za zło czynione rękami władców. Świetną rolę zagrał tu Jacek Leczmar jako Neron, nagrodzony zresztą na tegorocznych Rzeszowskich Spotkaniach Teatralnych.
Powracam do rzeszowskiej inscenizacji przede wszystkim dlatego, że w zestawieniu z przedstawieniem Cioska, spektakl Jacka Zembrzuskiego jest - znów przykro o tym pisać - dokładnie o niczym. Przez blisko dwie godziny uczestniczymy w jakiejś dziwaczniej maskaradzie, której cel jest bliżej nie określony. Radziński, prezentując nam Nerona jako zniewieściałego rozpustnika, chce również pokazać, że pod maską komedianta kryje się twarz cynicznego, wyrachowanego zbrodniarza. Natomiast Marek Kondrat, w zwiewnej tunice, z klipsem w uchu i, a jakże..., z wyrazistym makijażem na twarzy - gra strojąc rozkoszne miny typowego reprezentanta tzw. trzeciej płci. Robi to nawet nie najgorzej, tylko zupełnie nie wiadomo po co. W "międzyczasie", zapewne dla urozmaicenia akcji, odbywają się popisy pantomimiczno-gimnastyczne trójki aktorów, momentami też próbuje włączyć się w nurt scenicznych zdarzeń Henryk Machalica, któremu powierzono rolę Seneki, ale ponieważ czyni to bez większego przekonania, jego kwestie (nb. często interpretowane przez aktora dokładnie wbrew logice tekstu!) przepadają w ogólnym zamęcie. O scenografii Urszuli Kubicz trudno coś pozytywnego powiedzieć, wszystkich zainteresowanych odsyłam do uwag skreślonych w związku z dokonaniami tandemu Olko-Biegańska. (Jedynym jaśniejszym punktem przedstawienia jest, podobnie jak w przypadku "Niebezpiecznych związków", rola epizodyczna; tu akurat Diogenes w skupionej, powściągliwej interpretacji Włodzimierza Pressa. Na tym, jak sądzę, można by zakończyć spostrzeżenia czynione w związku z dwiema pierwszymi premierami "odnowionego" Teatru Dramatycznego. Mimo najszczerszych chęci, mimo życzliwości dla nowego kierownictwa sceny, mimo sentymentu do tego miejsca, w którym przed laty rozpoczynałem swą teatralną edukację - nie jestem w stanie napisać nic bardziej przychylnego. Być może, powie ktoś, za wcześnie jeszcze na surowe oceny i cenzurki; to dopiero początki, a te zawsze są trudne. Obejrzeliśmy dopiero dwa przedstawienia, widzieliśmy zaledwie część zespołu; na pewno kryją się w nim jeszcze wielkie możliwości. I ja również wierzę, że karta się odmieni, że teatr ten stać na dużo więcej niż to, co nam na razie pokazano. Wydaje mi się jednak, iż - posługując się cytatem z jednej z dawnych premier Dramatycznego - aby w następnych miesiącach i latach "wszystko było jak należy", powinniśmy traktować się poważnie - my, widzowie, teatr, i teatr nas, widzów. Dlatego właśnie napisana została ta recenzja. Żeby jednak nie zabrzmiała ona do końca minorowo, posłużmy się słowami Markizy de Merteuil: "(...) czas szybko płynie (...) Wkrótce koniec lat osiemdziesiątych. (...) Teraz patrzę z ufnością w nadchodzące lata dziewięćdziesiąte, choć nie wiem, co mogą nam przynieść. A tymczasem najlepsze, co możemy zrobić, to - grać dalej".
Niech cytat ten zastąpi puentę niniejszej recenzji.